Cicha historia odwagi z sierpnia 1944 roku. Wacław Sobierański – cichy bohater, o którym historia milczy, a powinna krzyczeć!

1 sierpnia 1944 roku wybucha Powstanie. Już dwa dni później Niemcy przejmują mniejszą gazownię na Powiślu, przy ulicy Ludnej. Ta przy Dworskiej – większa, kluczowa dla zaopatrzenia – nie wpada jednak w ich ręce. Choć powstańcy nie przejmują obiektu, pozostaje on w rękach polskich pracowników. To właśnie tu, za potężnymi murami, zaczyna się rozgrywać dramat, który dla setek ludzi kończy się ocaleniem.
Twierdza z rur i cegieł.
Gazownia zatrudnia oficjalnie 1200 osób. Nieoficjalnie – ponad 1800. Wśród nich 636 to cywile, którzy nie mają dokąd pójść. Chowają się w piecowniach, piwnicach, nadbudówkach, ale przede wszystkim – w plątaninie rur pod aparatownią. To miejsce, gdzie stal i gaz tworzą coś więcej niż energię – tworzą schronienie.
Na czele zakładu stoi inżynier Wacław Sobierański. Człowiek rozważny, opanowany. To on opracowuje plan ratunku – techniczny, praktyczny, a jednocześnie heroiczny. Organizuje ukrycie ludności, gromadzi broń, amunicję i materiały wybuchowe. Zakład jest gotowy nie tylko do dalszej pracy, ale – jeśli zajdzie taka potrzeba – także do walki.
Próba ogniowa.
Nad ranem niemieckie oddziały SS wkraczają na teren gazowni. Pada rozkaz: natychmiastowa ewakuacja. Dwudziestominutowe ultimatum. Groźba rozstrzelania każdego, kto zostanie. To nie teatr, to śmiertelna gra. Wtedy z tłumu wychodzi Sobierański. Spokojnie, bez drżenia w głosie, informuje Niemców, że zakład pracuje na potrzeby Wehrmachtu. Żąda obecności oficera. Domaga się zachowania procedur.
Zaskoczeni Niemcy wycofują się z rewizji. Nie tylko rezygnują z przeszukania, ale podpisują listę obecności – listę, na której widnieją również ci, których chwilę wcześniej mieli zabić. Zakład zostaje. Ludzie – zostają. Żyją.
Pamięć w rurach.
Po wojnie gazownia szybko wraca do życia. Już w czerwcu 1945 roku wznawia produkcję. Lata mijają, historia cichnie, jakby nie pasowała do narracji o bohaterskim zrywie z bronią w ręku. Aż do 2022 roku.
Podczas otwarcia odnowionego Muzeum Gazowni Warszawskiej wśród gości pojawia się starszy mężczyzna. Nazywa się Henryk Rafiński. Ma ponad 90 lat. Staje przed zdjęciem aparatowni i płacze. – Tu spędziłem trzy tygodnie. Miałem wtedy trzynaście lat. Tu między rurami czekałem na śmierć... i przeżyłem – mówi.
– SS-mani wjechali od strony ulicy Dworskiej. Oświetlenie działało – mieliśmy własne zasilanie. Kazali zebrać się przy wieży ciśnień. Mówili, że kto zostanie po godzinie szesnastej, zostanie rozstrzelany. Mój brat, starszy ode mnie o niemal dwie dekady, udawał, że jestem jego synem. Wtedy nie liczyła się metryka – tylko wiarygodność. Ocaleliśmy! - wspomina.
Gazownia Warszawska przy Kasprzaka – niepozorna, przemysłowa, skryta za cegłami – była niegdyś areną heroizmu bez fanfar. Nie padł tu ani jeden strzał, a jednak rozegrano tu jedną z najważniejszych bitew: o ludzką godność. O życie.
W czasach, gdy historia lubi być krzykliwa, warto pamiętać o tych, którzy działali po cichu. Inżynier Sobierański, Henryk Rafiński, setki bezimiennych pracowników – oni wszyscy zasługują na pamięć. Bo – jak mówił Rafiński – jeśli zapomnimy, to tak, jakbyśmy znowu zginęli.
Zapraszamy do obejrzenia przygotowanego przez nas materiału wideo. Dzielmy się pamięcią – bo tylko wtedy ma szansę przetrwać.